To już 27 dzień naszej wyprawy i wspaniałe jest to, że każdy następny obfituje w kolejne niesamowite doświadczenia. Ten dzień również zapowiadał się bardzo ciekawie. To co zobaczyliśmy, przeszło nasze najśmielsze wyobrażenia. Namiot rozstawiliśmy na polu namiotowym pod jedynym dostępnym drzewkiem w tym pustynnym krajobrazie, które o poranku było dla nas zbawienne w temperaturze 100 stopni F.

Skojarzyło mi się to z historią Jonasza, kiedy to siedział pod drzewkiem rycynusowym, które dawało mu cień przed upalnym słońcem a drzewko to wyrosło za sprawą Boga. Poczułem wtedy opiekę i troskę właśnie z Jego strony. Cudowne było to, że mogliśmy obudzić się w chłodnym cieniu i w taki sam sposób zjeść śniadanie.

Zwinęliśmy nasz obóz i ruszyliśmy w dalszą podróż. Przekroczyliśmy granicę Arizony i Utah a co za tym idzie również strefę czasową z pacyficznej na górską. Pierwszym punktem naszej podróży była zapora na rzece Kolorado, dzięki której powstało wielkie jezioro Powell. Zapora ta jest jedną z kilkunastu powstałych na tej rzece. Niestety rzeka Kolorado została tak zurbanizowana a woda z niej zagrabiona na potrzeby miast, że do zatoki Kalifornijskiej, gdzie powinna mieć swoje ujście, wpływa tylko malutka strużka.


Zatrzymaliśmy się kawałek dalej za tamą. Oprócz ładnych widoków na kanion mogliśmy podziwiać zjawiskowe formacje skalne niczym w słynnym The wave!










Kilka mil dalej zatrzymaliśmy się przy jednym z bardziej znanych punktów widokowych a zarazem w miejscu gdzie swój początek ma Wielki Kanion czyli Horseshoe Bend czyli meander rzeki w kształcie końskiej podkowy. W połączeniu z wyjątkowymi pułkami skalnymi zwisającymi nad samym kanionem daje to piorunujące wrażenie!!!








Zachwytu nie było końca jednak musieliśmy ruszać dalej, gdyż to właśnie dzisiaj mieliśmy zobaczyć po raz pierwszy, a w dodatku jeszcze spać na południowej krawędzi Wielkiego Kanionu Kolorado.

Zanim jednak tam dotarliśmy musieliśmy zjechać z krawędzi do wnętrza kanionu, a w zasadzie płaskiej części gdzie zamieszkują w dalszym ciągu Indianie Navaho.

Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy kanionie małe Kolorado. Niestety z wody wiele nie zostało, a i to co płynie jest raczej jednym wielkim mułem niż wodą 😦



Po około 3 godzinach dotarliśmy do bramy…

Przez następne kilkanaście minut wspinaliśmy się prostą i długą drogą na szczyt krawędzi parku, gdzie zatrzymaliśmy sie na pierwszym punkcie widokowym. To co tam ujrzeliśmy i poczuliśmy cieżko opisać słowami…zachwyt, zaskoczenie, fascynacja, szok, szczęście, radość, ogrom to tylko niektóre ze słów, które mogą opisać to co w sercu nam w tym momencie grało.


Nikt do końca nie wie jak powstał ten cud natury. Naukowcy sie spierają o jego pochodzenie, lecz nie da sie jednoznacznie tego określić. Nie da się tez ogarnąć jego ogromu (450 km dl, 30 km szer, 2.5 km wysokości). Patrzysz i nie możesz sie nadziwić tym pięknem.


Dla mnie chyba najlepszym określeniem były słowa Asi, które wypowiedziała gdy siedzieliśmy na krawędzi czekając na zachód słońca: „Bóg się popisuje przed nami” 🙂 Zdecydowanie TAK ! W 100% się zgadzam, bo to co mogliśmy tam zobaczyć jest chyba kwintesencją naszej podróży po rożnych kanionach.










Zostaliśmy tam dzień dłużej rezygnując z innego parku, gdyż miejsce to było tak fascynujące oraz napawające potęgą i mocą Najwyższego. Przez 3 dni zwiedziliśmy większość punktów widokowych na tej części krawędzie i w każdym miejscu oddawaliśmy Bogu Chwałę, dziękując Mu za to piękno, które możemy podziwiać dzięki Jego łasce.
Z Jasiem nie mogliśmy sie powstrzymać by strzelić kilka fotek breakdance nad Grand Canion 🙂





Jeszcze 5 lat temu kiedy tonęliśmy w długach co najwyżej mogliśmy jeździć palcem po mapie, a On sprawił, że kilkaset tysięcy długów spłaciliśmy w kilkanaście miesięcy!!! Dla Niego nie ma rzeczy niemożliwych!


Jedno całe popołudnie spędziliśmy tylko we dwoje. Był to bardzo potrzebny czas, bo kiedy 24 h przebywamy z dziećmi to czasem cieżko jest znaleźć wspólne chwile, które wiemy jak są ważne i jak budują nasze relacje.


W Parku przeżyliśmy też burze i ulewę w namiocie. Na szczęście za bardzo nas nie zalało a namiot dał radę. No i nie mogło zbraknąć ogniska i gorącej herbatki.

Uwieńczeniem a zarazem zakończeniem 3 dniowej przygody w Wielkim Kanionie była kameralna Msza Święta w małym, górskim , kolorowym kościółku. Na zakończenie ksiądz poprosił w modlitwie o opiekę św Rafała Archanioła szczególnie dla tych którzy mają daleka podróż przed sobą. Byliśmy bardzo poruszeni tym doświadczenie i poczuciem nieustannej opieki „z góry” 😉

Zajęcia niestety w bardzo skromny sposób przedstawiają wielkość kanionu, ale jutro dorzucę jeszcze trochę, gdy już będzie internet do zgrania.